8 sty 2014

1 urodziny bloga goodmorningwife(bride)




   Wczoraj 7 stycznia 2014 roku minął roczek odkąd założyłam bloga, w którym opisałam cały proces przygotowań do ślubu oraz jego efekt w postaci małżeństwa. Przyznam się, że goodmorningwife daje mi wiele radości i spełnienia, zatem niech kolejny rok owocuje w jeszcze bardziej udane
 i wartościowe posty!

7 sty 2014

Chi-beria city

   Chi-beria czyli Chicago przy 40 stopniowym mrozie. Jest mroźno, śnieżno, wietrznie i lodowato. Jest, a może raczej było, bo po 24 godzinnej podróży przez ocean (spośród tysięcy odwołanych lotów, nasz samolot akurat puścili), Paryż, Warszawę i PRL-owski TLK wróciliśmy do ciepłej polskiej zimy, która od amerykańskiej różni się zasadniczo. Trochę szkoda, bo obłowiliśmy się w oryginalne i super tanie snowboardowe ciuchy, a temperatura 9 stopni Celsjusza i absolutny brak śniegu nie przychylają się do uprawiania zimowych sportów.




  W Stanach jest naprawdę tanio, kurtkę z Burtona kupisz za 30 dolarów, podstawowe zakupy zmieścisz w cenie 20 baksów, a za litr paliwa zapłacisz jakoś trzy razy mniej niż w Polsce. Poza tym, że w USA jest bardzo tanio i bardzo zimno, znajdzie się jeszcze parę innych rzeczy w zupełności różnych od naszej polskiej rzeczywistości i o tym właśnie będzie dzisiejszy post.




   Do zamieszczenia czegokolwiek zbieram się od dwóch tygodni, jednakże intensywna wycieczka, świąteczny czas i perspektywa pisania posta w pośpiechu spowodowały, że najbezpieczniej było odłożyć to właśnie na dzisiaj. Wiem, że wielu z Was było zainteresowanych naszą podróżą i pewnie ucieszy Was moja krótka relacja z wyprawy. Odkąd przeszliśmy przez bramki kontrolne na lotnisku i wbito nam pobyt na 6 miesięcy cały czas starałam się wychwycić różnice kulturowe, jak z resztą na socjolożkę przystało.

   Przede wszystkim w Ameryce jest inna strefa czasowa, co początkowo było trochę uciążliwe, kiedy o 6.00 rano byliśmy już zwarci i gotowi, a 19.00 wieczorem wprost waliło nas z nóg. Teraz przestawiamy się na polski czas i twardy powrót do rzeczywistości, lecz o dziwo wcale nie jest najgorzej. W Stanach poza godzinami inaczej mierzy się także kilogramy i kiedy waga pokazuje 115 funtów, wcale nie oznacza to konieczności szybkiego przejścia na dietę. Z kolei odległości podawane są w milach i to jeszcze innych niż angielskie, wysokości w stopach, a temperatury w stopniach Fahrenheita, gdzie 0 na termometrze w zimę, wcale nie wygląda tak optymistycznie jak u nas (o ile zero na termometrze kiedykolwiek wygląda optymistycznie).




   Amerykanie mają też inną skalę wielkości, to co u nas jest wielkie u nich jest wprost ogromne. Największe mają samochody od typowo amerykańskich pick-upów, po zwykłe samochody rodzinne, wszystkie są jakieś takie o wiele większe. Powodem tego mogą być ich ogromne i wielopasmowe drogi przecinane przerażająco wielkimi skrzyżowaniami, na których nie jeden europejczyk zapewne doznaje szoku. Wyjątkiem są tylko drogi lokalne nazywane przez miejscowych polaków zdrobniale One waykami.




   Polacy w Chicago używają wielu amerykańskich słów w spolszczony sposób, może wydawać się to śmieszne ale mi wręcz przeciwnie bardzo się to zjawisko spodobało. W Ameryce jeździ się zazwyczaj highwayem, żaden Polak nie użyje słowa Autostrada. Jadąc Highwayem czasem napotyka się na "trefiki", czyli duże (jak to w Ameryce) korki. Do swoich ziomków zwracają  się "Gajsy", a kiedy pojawia się problem z określeniem, czy mają do czynienie z chłopakiem, czy dziewczyną (zjawisko to nie dziwi już nawet w Polsce) używają słowa hesh (połączenie He i She). Aczkolwiek nie zaleca się używania tego określenia w mowie potocznej, ponieważ może to grozić złapaniem kulki w łeb, w związku z pojawieniem się od stycznia 2014 roku przepisu, mówiącego iż  mieszkańcy stanu Illinois mogą legalnie nosić przy sobie broń, z wyjątkiem knajp, gdzie na drzwiach wiszą znaki zakazujący wnoszenia broni (zaskakujące foto niżej).




   W Ameryce wszystko jest wielkie. Wielkie są budynki mieszkalne, wielkie i przestrzenne knajpy i strasznie wysokie wieżowce, które chyba tylko w Dubaju postawili wyższe. Manię wielkości można dostrzec także na sklepowych półkach, gdzie stoją galonowe soki i mleka, ogromne puchy z pomidorami i wielkie jak melony cebule. W kuchni mają wielgachne i wypchane po brzegi lodówki, a małe łyżeczki są jak nasze duże stołowe łyżki. W restauracji podają porcje na co najmniej trzy osoby, gdzie po przystawce ciężko jest jeszcze cokolwiek pochłonąć, że nie wspomnę już o piwie podawanym w słoikach. Jedyne czym się zawiodłam, to wielkimi amerykanskimi grubasami, których prawie w ogole nie ma, a może i są ale niczym nie różnią się od Polskiej Rzeczpospolitej Schabowej, zatem po prostu ich nie dostrzegłam. Aczkolwiek ciekawa w tym temacie okazała się teoria zaprzyjaźnionej mieszkanki Chicago, która obwieściła, iż grubasy pozostały w domu i wypełzną dopiero na lato. Będzie nam zatem wypadało jeszcze raz (a może i nie raz) odwiedzić to duże amerykańskie miasto Chicago - the windy city!