Przygotowania do ślubu sprawiają mi wiele radości. Projektowanie zaproszeń, ustalanie repertuaru muzycznego, przygotowanie pierwszego tańca, poszukiwanie inspiracji. To są te fajne rzeczy. Wczoraj przekonałam się, że niektóre tematy są jednak dziwne. Tak, dziwne, bo jak inaczej można nazwać kobietę pokazującą fotografie prezentujące śluz z pochwy? Myślę, że określenie dziwne jest jak najbardziej adekwatne do sytuacji.
Wierze w to, że kościół ma szczere intencje, ale do prawdy nie rozumiem szerzenia wartości rodem z Czarnogrodu, kiedy Pani dr psycholog opowiada o naturalnym planowaniu rodziny i zabezpieczeniach wywodzących się z początku XX wieku, jako lepszej alternatywie dla powszechnie stosowanej antykoncepcji. Wyglądając przy tym jak nawiedzona Pani Basia, gwiazda Internetu.
Wybaczcie, że w temacie posta używałam słowa śluz. Wiem, że jest niesmaczne, jednak przesiąkłam nim całkowicie. Po wczorajszym spotkaniu z Panią psycholog, do teraz czuję piętno słowa śluz. Jeśli pozwolicie będę jeszcze bardziej wulgarna i przedstawię Wam przebieg spotkania, rozwieję tym samym wątpliwości wszystkich przyszłych małżonków, czy decydować się na ślub kościelny i związane z nim wymogi formalne. Nie każdy bowiem dałby radę znieść atmosferę wszechogarniającego śluzu dopochwowego. My wytrzymaliśmy! Jesteśmy dzielni!
Zanim przejdę do meritum, zachęcam do zapoznania się z poniżej zamieszczonym diagramem, który przedstawia metodę mierzenia temperatury i sprawdzania gęstości śluzu. Więcej na ten temat dowiecie się na spotkaniu przed swoim ślubem w poradni życia rodzinnego. Serdecznie zapraszam i proponuję nastawić się na prezentację zdjęć śluzu. Proszę się nie bać, śluzu, to znaczy zdjęć nie trzeba dotykać, a o pochodzeniu fotografii prowadząca niewiele opowiada. Jest to najprawdopodobniej tajemnica, której nie chcemy odkrywać.
Spotkanie przebiegało w sztywnej atmosferze, coś wisiało w powietrzu, tego byliśmy pewni. Nie wiem, czy był to ten wszechobecny śluz, czy może ściśnięte gardło Marka, które usilnie powstrzymywało się przed wybuchem śmiechu. Byliśmy dzieli, przyjęliśmy strategię nie odzywania się, potakiwania głową i sprawiania wrażenia zaciekawionych. Chyba nieźle nam wychodziło, bo Pani dr wraz z upływającymi minutami, coraz bardziej angażowała się w opis gęstości i jakości śluzu.
Pierwsze pytanie jakie padło w pokoju Pani dr, w którym dominowały surowe meble i sztuczne kwiaty dotyczyło świadomego macierzyństwa. Pomyślałam wtedy, że może coś z tego wyniosę. Przy drugim pytaniu moje nadzieje opadły, równia pochyła w kierunku śluzu. Prowadząca zapytała również o naszą znajomość technik naturalnego planowania rodziny. Pan Młody od razu przyznał się, że nie ma żadnego pojęcia, z czym to się je. Ja próbowałam zabłysnąć wiedzą na temat kalendarzyka, który mniej więcej powinien działać. Określenie mniej więcej bardzo się Pani Psycholog spodobało. Stwierdziła jednak, że metoda kalendarzyka prowadzi bardziej do więcej niż mniej, dlatego zaleca wierność Billingsowi (metoda śluzu).
No cóż, nie ukrywajmy, nie udało się nam zabłysnąć. Nie obserwujemy mojego ciała, nie wkładamy sobie termometrów w tyłki i nie sprawdzamy śluzu. Daleko nam do świadomego planowania rodziny. Ba! Nawet nie mamy termometru. Tym samym nie zakwalifikowaliśmy się na kolejne spotkanie z Panią Psycholog, na którym prezentuje się swoje obserwacje temperaturo-śluzowe. Zawiedliśmy Panią dr na całej linii, będziemy tłusto smażyć się w piekle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz