Jeśli
myślicie, że aby zostać narzeczoną wystarczy tylko się zakochać i kogoś
rozkochać, to jesteście w dużym błędzie. Jak zostać żoną, to jeszcze nie wiem,
więc nie będę pozwalać sobie na śmiałe wnioski. Ale jak zostać narzeczoną?
Uwierzcie, wcale nie jest łatwiej.
Narzeczona
jest taką specyficzną postacią, która miota się pomiędzy stanem wolnym i
ubezwłasnowolnionym, ba dodatkowo prawie pozbawionym własnego nazwiska. Jest
czymś w rodzaju anioła (tak, tak właśnie
anioła), który już prawie opuścił ziemię, ale jeszcze nie dotarł do nieba. Pomimo
takiego stanu rzeczy, mogłoby się wydawać nieoczekiwanego, narzeczona jest
naprawdę zadowolona. Są dwa wyjścia, albo każda narzeczona ma nierówno pod
sufitem, albo po prostu coś w tym jest.
Uchylając
się jednak do drugiej opcji, oświadczając moje przeogromne zadowolenie z
sytuacji zastanej, opowiem Wam jakże ciężko było zostać narzeczoną nijakiego
przyszłego Pana Młodego.
Najpierw
musiałam wywróżyć pole kalafiora i to za pomocą zapałek (to jest w stanie
zrozumieć tylko Marek), później musiałam w pocie czoła latać z rakietą po
korcie (po dziś dzień nie umiem grać w tenisa), następnie musiałam dwa miesiące
spać pod namiotem w nadmorskiej Pogorzelicy (co okazało się szalenie rozrywkowe).
Mówienie wspak, oglądanie Ligi Mistrzów, przeczytanie biografii Agassi’ego, obejrzenie
wszystkich walk (i to niejednokrotnie) Andrzeja Gołoty, strzelanie z gnata w swoje urodziny, setki drum’n’bassowych
nocy, wyjazd na Old Trafford, wspólne wynajmowanie mieszkania i wreszcie,
pamiętny wyjazd do Szczyrku.
Wyjazd,
o którym pisały gazety. Drugi wypad na snowboard. Śniegu po pachy. Niekorzystny
wiatr. Widoczność na 10 cm. Słaby ślizg. Problemy ze złapaniem powietrza. Permanentne
wydzielanie płynów z nosa i oczu. I co najważniejsze, my obaj, Pan i Panna Młoda w imię ideologii idiotyzmu nie zabraliśmy
gogli. Było ciężko, ale nagrodą za całokształt wytrwałości, nie tylko w tym
pamiętnym, mroźnym dniu, ale przez te wszystkie lata, było wieczorne wydarzenie,
do którego doszło w naszym wspólnym łóżku.
Jeśli
pojawiły się sprośnych myśli, to radzę o nich zapomnieć. Uwierzcie, że po
całodniowej hardcorowej zimowej przeprawie dla początkującego snowboardowca, który
potrafił jedynie "skręcać w lewo”, jedynym, na co miałam siłę był lamet
obolałości w łóżku z ciepłą herbatą o dwudziestej pierwszej godzinie.
Wtem
nijaki Pan Młody w ramach przejścia wszystkich testów sprawnościowo-psychicznych, przekonany o moim talencie młodej snowboarderki, postanowiwszy spędzić
ze mną resztę życia, wyjął spod poduszki czerwone pudełeczko i zasugerował
propozycję nie do odrzucenia. W ten oto sposób, Wy wszyscy już za niecałe 7
miesięcy będziecie bawić się niepowtarzanie w jedynym tego typu Dniu
Zero!
…obawiam się jednak jeszcze tylko jednego, najprawdopodobniej czeka mnie ostatni test - morsowanie
w nieludzkiej temperaturze , bo moi drodzy uwierzcie, mój narzeczony jest nienormalny (co widać tutaj)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz