Chi-beria czyli Chicago przy 40 stopniowym mrozie. Jest mroźno, śnieżno, wietrznie i lodowato. Jest, a może raczej było, bo po 24 godzinnej podróży przez ocean (spośród tysięcy odwołanych lotów, nasz samolot akurat puścili), Paryż, Warszawę i PRL-owski TLK wróciliśmy do ciepłej polskiej zimy, która od amerykańskiej różni się zasadniczo. Trochę szkoda, bo obłowiliśmy się w oryginalne i super tanie snowboardowe ciuchy, a temperatura 9 stopni Celsjusza i absolutny brak śniegu nie przychylają się do uprawiania zimowych sportów.
W Stanach jest naprawdę tanio, kurtkę z Burtona kupisz za 30 dolarów, podstawowe zakupy zmieścisz w cenie 20 baksów, a za litr paliwa zapłacisz jakoś trzy razy mniej niż w Polsce. Poza tym, że w USA jest bardzo tanio i bardzo zimno, znajdzie się jeszcze parę innych rzeczy w zupełności różnych od naszej polskiej rzeczywistości i o tym właśnie będzie dzisiejszy post.
Do zamieszczenia czegokolwiek zbieram się od dwóch tygodni, jednakże intensywna wycieczka, świąteczny czas i perspektywa pisania posta w pośpiechu spowodowały, że najbezpieczniej było odłożyć to właśnie na dzisiaj. Wiem, że wielu z Was było zainteresowanych naszą podróżą i pewnie ucieszy Was moja krótka relacja z wyprawy. Odkąd przeszliśmy przez bramki kontrolne na lotnisku i wbito nam pobyt
na 6 miesięcy cały czas starałam się wychwycić różnice kulturowe, jak z resztą na socjolożkę przystało.
Przede wszystkim w Ameryce jest inna strefa czasowa, co początkowo było trochę uciążliwe, kiedy o 6.00 rano byliśmy już zwarci i gotowi, a 19.00 wieczorem wprost waliło nas z nóg. Teraz przestawiamy się na polski czas i twardy powrót do rzeczywistości, lecz o dziwo wcale nie jest najgorzej. W Stanach poza godzinami inaczej mierzy się także kilogramy i kiedy waga pokazuje 115 funtów, wcale nie oznacza to konieczności szybkiego przejścia na dietę. Z kolei odległości podawane są w milach i to jeszcze innych niż angielskie, wysokości w stopach, a temperatury w stopniach Fahrenheita, gdzie 0 na termometrze w zimę, wcale nie wygląda tak optymistycznie jak u nas (o ile zero na termometrze kiedykolwiek wygląda optymistycznie).
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjo8WV9pTbtFdzUUL05xVdy-4pgG3_ClTLZjMYzuAGIDL_up1-Pq40CkP7aYh0-BBwDDfK5wx3pYymjLPZeK4V6bCIEywPccyD4pPc1x_F7jx2uZnH45W98qj9Gqs4Lenbtu6jPnBgdgBE/s1600/IMG_4623.JPG)
Amerykanie mają też inną skalę wielkości, to co u nas jest wielkie u nich jest wprost ogromne. Największe mają samochody od typowo amerykańskich pick-upów, po zwykłe samochody rodzinne, wszystkie są jakieś takie o wiele większe. Powodem tego mogą być ich ogromne i wielopasmowe drogi przecinane przerażająco wielkimi skrzyżowaniami, na których nie jeden europejczyk zapewne doznaje szoku. Wyjątkiem są tylko drogi lokalne nazywane przez miejscowych polaków zdrobniale
One waykami.
Polacy w Chicago używają wielu amerykańskich słów w spolszczony sposób, może wydawać się to śmieszne ale mi wręcz przeciwnie bardzo się to zjawisko spodobało. W Ameryce jeździ się zazwyczaj
highwayem, żaden Polak nie użyje słowa
Autostrada. Jadąc Highwayem czasem napotyka się na "
trefiki", czyli duże (jak to w Ameryce) korki. Do swoich ziomków zwracają się "
Gajsy", a kiedy pojawia się problem z określeniem, czy mają do czynienie z chłopakiem, czy dziewczyną (zjawisko to nie dziwi już nawet w Polsce) używają słowa
hesh (połączenie He i She). Aczkolwiek nie zaleca się używania tego określenia w mowie potocznej, ponieważ może to grozić złapaniem kulki w łeb, w związku z pojawieniem się od stycznia 2014 roku przepisu, mówiącego iż mieszkańcy stanu Illinois mogą legalnie nosić przy sobie broń, z wyjątkiem knajp, gdzie na drzwiach wiszą znaki zakazujący wnoszenia broni (zaskakujące foto niżej).
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8c8zI4ePLo2m2c43PqjWIAFACATdaefcEAIsI-ezV1byjU2NerjwsKIlhJ85hk2sfXcWn1KUAe08-eH7HTIuHMFfpe5KlsHZ6zmPRmOlD7QrOm7l03rZPNVc-FaPwkAUUBAd6Nf2AJeQ/s1600/DSCN4965.JPG)
W Ameryce wszystko jest wielkie. Wielkie są budynki mieszkalne, wielkie i przestrzenne knajpy i strasznie wysokie wieżowce, które chyba tylko w Dubaju postawili wyższe. Manię wielkości można dostrzec także na sklepowych półkach, gdzie stoją galonowe soki i mleka, ogromne puchy z pomidorami i wielkie jak melony cebule. W kuchni mają wielgachne i wypchane po brzegi lodówki, a małe łyżeczki są jak nasze duże stołowe łyżki. W restauracji podają porcje na co najmniej trzy osoby, gdzie po przystawce ciężko jest jeszcze cokolwiek pochłonąć, że nie wspomnę już o piwie podawanym w słoikach. Jedyne czym się zawiodłam, to wielkimi amerykanskimi grubasami, których prawie w ogole nie ma, a może i są ale niczym nie różnią się od Polskiej Rzeczpospolitej Schabowej, zatem po prostu ich nie dostrzegłam. Aczkolwiek ciekawa w tym temacie okazała się teoria zaprzyjaźnionej mieszkanki Chicago, która obwieściła, iż grubasy pozostały w domu i wypełzną dopiero na lato. Będzie nam zatem wypadało jeszcze raz (a może i nie raz) odwiedzić to duże amerykańskie miasto Chicago - the windy city!
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUAACvf2ZrHmEmanRdslg0iOWz8Kf-V1stw6kEuIORmhH-VabQDWMmyGJpvqwGcNjaL4istsDM1LHpH4z0MKVTXwwvUv6ygy5Pjmkggvh42LxX6M00qzbXWFVLhaFZMs6Kkw007bpv0NQ/s1600/DSCN4474.JPG)